#DENKO naturalnych kosmetyków samoopalających/ brązujących

Jak możecie spostrzec po moim profilu oraz blogu, nie często robię info #denko. Zdarzają mi się takie relacje, ale denkowe wpisy na blogu czy posty na IG to już poważniejsza sprawa. Powodem jest fakt, że w momencie tworzenia recenzji, coś już o danym produkcie wiem i moje finalne odczucia po prostu nie różnią się od tych, które mam w trakcie testów. W tym jednak przypadku zdarzyło się coś, co nie dzieje się codziennie – zmieniłam zdanie na temat danego produktu lub zyskałam nowe wnioski.

tonik samoopalający – Resibo Hahe Some Tan – denko

Tutaj od początku była miłość i do końca jest miłość. Należy jednak dodać kilka słów o tym toniku. Ponieważ Have Some Tan daje coś więcej, niż efekt skóry muśniętej słońcem. To przede wszystkim produkt o niesamowitych właściwościach pielęgnacyjnych. 

Skład jest bardzo przemyślany, bo z jednej strony substancje o właściwościach brązujących skórę a z drugiej, kwas cytrynowy (należący do grupy kwasów AHA) oraz liczne składniki nawilżające i kojące.

Ale UWAGA!

Stosując tonik codziennie, doprowadziłam do pojawienia się pomarańczowych plamek przy uszach. Najprawdopodobniej nałożyłam tam nieco więcej produktu a łatwo o pomyłkę, gdyż efekt barwienia skóry nie jest widoczny od razu. Ciemniejsza poświata pojawia się po kilku godzinach. 

Wypracowałam więc technikę, w której po tonik sięgałam co 2 lub 3 dzień i dbałam o to, aby bardzo dokładnie go rozprowadzić – także na uszach i szyi. – Wówczas efekty były po prostu spektakularne. Nie wyglądałam jakbym dopiero wróciła z Bali, ale moja twarz stała się zwyczajnie ładniejsza. Pozbawiona niedoskonałości, wyrównana i nawilżona. 

Brązujący Balsam do Ciała i Twarzy MOKOSH

#rozczarowanie – no niestety. Chociaż z początku chwaliłam go pod niebiosa i możecie to zobaczyć w mojej recenzji, z czasem pojawiły się niespodzianki, na które nie byłam gotowa. Przyznaję, że przetestowałam balsam w trudnych warunkach, bo początkowo nakładałam go codziennie, ALE na stronie producenta są (moim zdaniem) informacje wprowadzające w błąd. 

Otóż producent pisze: “innowacyjny składnik pochodzenia naturalnego „MelanoBronze” z ekstraktu niepokalanka pospolitego, który zwiększa naturalną pigmentację skóry poprzez stymulację produkcji melaniny w melanocytach. Dzięki temu skóra staje się ciemniejsza w taki sam sposób, jak podczas zażywania kąpieli słonecznej, jednak bez konieczności narażania jej na promieniowanie UV.

Wywnioskowałam, że balsam to takie cudo, które pobudza komórki wewnątrz skóry i sprawia, że ta zaczyna brązowieć. A podczas użytkowania okazało się, że jak to w przypadku każdego balsamu brązującego, każda warstwa produktu to zwyczajna szpachla malarska na skórze. – Do pewnego momentu balsam brązujący Mokosh daje absolutnie przepiękny efekt. Po przekroczeniu cienkiej granicy, zaczynają się problemy.

I tak nabawiłam się plam. Myślę, że istotną informacją jest również to, że szczotkuję skórę. Ten rytuał mógł zwyczajnie ściągnąć część produktu, doprowadzając do efektu dalmatyńczyka. Najwięcej przebarwień miałam na szyi oraz między piersiami. Całe szczęście, że nie nałożyłam balsamu w tej ilości na twarz.

Tak więc NIE JEST TO BUBEL, ale warto wiedzieć, jak właściwie go stosować. Mi się wydawało, że to naprawdę będzie jakaś totalna innowacja, która na dobre oderwie mnie od szkodliwych kąpieli słonecznych, a tymczasem balsam Mokosh okazał się być po prostu kolejnym samoopalaczem. Świetnym, pięknym, cudnie pachnącym, ale jednak – samoopalaczem, którego należy stosować z dużą rozwagą. 

Dlaczego NAPRAWDĘ warto stosować filtry przeciwsłoneczne? – WYWIAD z kosmetologiem. Porady dla opornych

Zapraszam Was do pierwszego wywiadu z cyklu: “Poszła baba do kosmetologa”. Na tapet bierzemy gorący temat – fotoprotekcja. Jeśli tak, jak ja, zastanawiasz się, dlaczego to tak istotne: ile, gdzie i czym należy się smarować żeby ochronić się przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych, zapraszam. 

Fotoprotekcja – Luxusowy wywiad z kosmetologiem, Mają Sędziwą-Pachnik

Ja: Moja wiedza na temat filtrów przeciwsłonecznych jest żadna. Mimo to, intuicyjnie od lat stosuję filtr SPF 50. Tylko teraz okazuje się, że używałam go źle. Zawsze czytałam, że różnica między np. SPF 15 a SPF 50 polega na czasie ochrony a nie intensywności tej bariery. – Jak to w końcu jest?

Maja: SPF to określenie wysokości filtra przeciwsłonecznego. Im większy współczynnik, tym więcej promieni słonecznych zostaje zablokowanych. SPF 15 blokuje 93% promieni UV, SPF 50 blokuje około. 98% promieni UV. Różnica może wydawać się niewielka. Jednak kluczem w zrozumieniu ochrony filtrów przeciwsłonecznych są parametry przepuszczalności promieni UV, innymi słowy – ile UV dociera do naszej skóry. Przy SPF 15 dociera 6-7%, a przy SPF50 dociera 1,66%. Jest to już spora różnica.

Ja: Jak widzę te ogromne ilości filtra, które niektórzy nakładają na twarz, myślę potem, jaki ma to sens, skoro zaraz zrobią sobie makijaż i możliwości reaplikacji będą… żadne. Czy wówczas hektolitry filtra na twarzy mają jakiś sens, skoro za kilka godzin przestaną działać?

Maja: Aby ochrona przeciwsłoneczna była prawidlowa, należy nakładać odpowiednią ilość produktu (1,25 ml produktu – reguła dwóch palców). W porównaniu do tego, ile aplikujemy serum, czy kremu pielęgnacyjnego na noc czy na dzień, to ilość filtra może nas przerażać. Na szczęście rynek kosmetyczny prężnie się rozwija i spokojnie można znaleźć filtr, który dobrze się rozprowadza i wchłania – przez co aplikacja jego staje się przyjemnością, a nie tyle koniecznością. Współcześnie filtry zawierają wiele składników aktywnych, które pielęgnują naszą skórę i np. krem na dzień jest zbędny (po prostu przejmuje jego rolę). Są również filtry barwione, które spokojnie wyrównują koloryt skóry. Jednak nie dają pełnego krycia, ale zwolennicy naturalnego i delikatnego makijażu powinni być zadowoleni. Jeżeli nakładamy krem BB,CC czy podkład i zależy nam na zachowaniu ochrony w ciągu dnia przed promieniowaniem UV, dobrym pomysłem są filtry z spray’u. Szybko i łatwo możemy reaplikować produkt przeciwsłoneczny, nie niszcząc swojego makijażu. Należy również pamiętać, że kremy BB,CC czy podkłady z SPF, nie stanowią głównej ochrony przeciwsłonecznej, gdyż tak naprawdę nie jest to ich priorytetem. Dlatego nakładamy najpierw filtr w kremie, następnie wykonujemy makijaż, a reaplikacja może polegać na zastosowaniu filtra w spray’u.

Ja: OK, w takim razie czy w obecnych czasach kosmetyki bez ochrony SPF mają jeszcze jakiś sens? 

Maja: Tak naprawdę ochrona przeciwsłoneczna nie jest praktykowana od niedawna. Nasi przodkowie, aby zachować jasną karnację, korzystali nawet z parasoli przeciwsłonecznych, noszono kapelusze, rękawiczki itd. Co prawda było to bardziej związane ze statusem majątkowym. Współcześnie liczne badania naukowe potwierdzają to, że ta ochrona jest wręcz konieczna! Jeżeli nie przemawia do Was to, że chroni przed fotoalergiami, fotodermatozami, poparzeniami, czy chorobami skóry i nowotworami, to może argument, że kremy z filrem są najlepszym kosmetykiem przeciwzmarszczkowym bardziej Was przekona. I warto jednak pamiętać, że lepiej przeciwdziałać, niż leczyć. Praktykując konsekwentną fotoprotekcję sprawia się, że skóra lepiej wygląda. Według badań przeprowadzonych w 2016 roku, w którym uczestniczyły 32 osoby w wieku 40-55 lat wykazano, że: widoczność zmarszczek się zmniejszyła u 68,8% badanych, u 68,2% stała się bardziej jędrna skóra, u 52,1% kurze łapki się spłyciły, u 43,8% osób przebarwienia się rozjaśniły, a u 75% osób zauważono poprawę kolorytu skóry.

Ja: To jest dla mnie jasne, ale mam kolejne wątpliwości. Uczymy się, że wystarczy odrobina kremu żeby dobrze zadbać o skórę. Składniki aktywne zrobią swoje a o kosmetyk warto dbać. Więcej nie znaczy lepiej. Druga sprawa to zapychanie. Czy takie ilości filtra przeciwsłonecznego nie sprawią, że zwyczajnie zaczniemy mieć problemy z niedoskonałościami, których nigdy wcześniej u siebie nie zauważyliśmy?

Maja: Zapychanie to bardzo indywidualna kwestia. Uważam, że nie warto całkowicie wykluczać wszystkich składników, a obserwować swoją skórę – jej wygląd i reakcje, i unikać bądź sięgać po produkty z substancjami, które nasza skóra lubi, toleruje i potrzebuje. W pielęgnacji warto praktykować minimalizm kosmetyczny – nie tyle jest to dobre dla naszej cery, ale i dla naszego portfela. Aby nie nakładać za dużo produktu i nie czuć obciążenia na twarzy, rano wystarczy umyć buzię delikatnym produktem myjącym, zastosować lub nie serum i na to filtr. Wówczas filtr przejmuje zadanie kremu pielęgnacyjnego, a naprawdę mamy obecnie w czym wybierać. Rynek kosmetyczny oferuje filtry o różnym wykończeniu i różnym działaniu. Uważam, że każdy spokojnie znajdzie swój ideał.

Ja: Czym różni się filtr chemiczny od mineralnego? Czy ten drugi w ogóle ma szansę działać?

Maja: Filtry mineralne czyli fizyczne działają na zasadzie odbicia lub rozproszenia promieniowania UV, stąd nazwa filtry fizyczne. Ich działanie ochronne nie wiążę się z reakcjami chemicznymi tylko z fizycznym procesem odbijania światła. Do grupy filtrów mineralnych zaliczają się tylko dwa związki: dwutlenek tytanu (titanium dioxide), tlenek cynku (zinc oxide). Te filtry są bardzo dobrze tolerowane przez osoby ze skóra wrażliwą, dlatego też są polecane kobietom w ciąży, karmiącym piersią czy też dzieciom. Natomiast nie oznacza to, że filtry chemiczne są złe. Jednak warto mieć na uwadze to, że mechanizm działania filtrów chemicznych polega na zamianie energii świetlnej w ciepło, przez co może dojść do przegrzania tkanek. Dlatego osoby z nadreaktywną skórą, podrażnioną, zaburzoną barierą hydrolipidową, czy też z aktywnym trądzikiem różowatym – lepiej, aby sięgały po filtry fizyczne (mineralne). Największą wadą filtrów mineralnych jest to, że bielą. Jednak coraz więcej jest produktów, które można dobrze rozsmarować (polecam to zrobić szybko i na końcu wklepać produkt).

Ja: Przypuśćmy, że cały dzień siedzę w domu, bo pracuję z domu i tak to często wygląda. Na dwór wychodzę tylko na 5 minut, po bułki z żabki. No i oczywiście idę z pieskami na spacerek. W tym czasie jest to zazwyczaj tylko taka rundka za psią potrzebą. Czy mimo to opłaca mi się nakładać na twarz te tony filtra? Może od pięciu minut na dworze nie dostanę jednak raka. 

Maja: Reaplikacja filtra zależy od wielu czynników. Jeżeli chodzi o wyjście na przysłowiowe „5 minut”, to również zależy od tego, czy nasza skóra nie jest wrażliwa na promienie słoneczne i jak szybko reaguje poparzeniem; czy nie spożywamy jakichś leków czy nawet suplementacji, jak również kosmetyków, które uwrażliwiają skórę na promienie UV; czy jesteśmy w trakcie kuracji – domowej czy gabinetowej i ta fotoprotekcja jest konieczna. Maseczka i okulary nie stanowią pełnej ochrony. Aby ubrania nas chroniły przed UV, powinny zawierać współczynnik UPF, okulary również powinny być odpowiednie (najlepiej kupować je u optyka i stawiać na plastikowe oprawki). Musimy też wziąć pod uwagę, że często nasze 5 minut się przedłuża, z różnych przyczyn i jednak dłużej przebywamy na dworze. Reasumując – nie ma konkretnej odpowiedzi na to pytanie. Wszystko zależy od wielu czynników. Ale zadaj sobie pytanie, po co kusić los?

Mój gość to:

Maja Sędziwa-Pachnik 

Holistyczny trener pięknej skóry oraz mgr Kosmetolog.

Specjalizuje się w kosmetyce pielęgnacyjnej i upiększającej. Studiowała na Uniwersytecie Medycznym w Białymstoku oraz w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej z Nysie. Rozwija swoje umiejętności poprzez udział w szkoleniach i pokazach, jak również czytanie artykułów z dziedziny dermatologii i kosmetologii.

Możecie na bieżąco czerpać wiedzę od Mai, zaglądając na jej profil IG – beautycoach.kosmetolog

PS. Prywatnie znam się z Mają – jeszcze z czasów szkoły podstawowej. Teraz nasze drogi znów się spotkały, gdy przypadkiem trafiłam na jej profil poszukując merytorycznej wiedzy z zakresu świadomej pielęgnacji.

Serum anti-aging od Feel Free – hit czy bubel?

Feel Free serum anti-aging – recenzja

Jakiś czas temu na moim profilu IG (jakbyluxusowo) pojawił się post dotyczący serum anti-aging od Feel Free. Po ukazaniu się posta, spotkałam się z różnymi reakcjami na temat samej marki. Serum okazało się być dla znajomych recenzentek nowością. Dziewczyny zdołały jednak zapoznać się z częścią oferty tej marki. Firma Feel Free pochodzi z Hiszpanii i jest to kwestia, którą lubię zaznaczać – pochodzenie firmy, pochodzenie surowców i działanie na skórę Polek.

Tak się złożyło, że w Polsce w dalszym ciągu znaczące większość cer to cery mieszane i suche, cery naczynkowe, wrażliwe, skłonne do reakcji alergicznych. Takie są Słowianki – delikatne. Włosy mamy cienkie i puszące się, paznokcie dość słabe i łamliwe, twarze rumiane, z tendencjami do szybkiego wiotczenia. Skóra cienka i jasna tak już ma. Oczywiście zdarzają się wyjątki, jednak skupmy się na regule. Hiszpanki są od nas zupełnie różne, żyją w innym klimacie, jedzą coś innego, mają grubszą skórę, gęstsze włosy i reagują na inne składniki, niż my. Warto o tym pamiętać, sięgając choćby po coraz popularniejsze kosmetyki ajurwedyjskie.

Nie jest to pewnik, że kosmetyk stworzony na bazie azjatyckich lub bałkańskich surowców zaszkodzi Twojej słowiańskiej cerze lub włosom. Pamiętaj jednak, by w razie możliwości robić testy alergiczne i jeśli w danej drogerii nie możesz uzyskać próbek, pytaj o testery. Zrób sobie próbę na cienkiej skórze (za uszami, na zgięciu łokcia itp), odczekaj 24h i dopiero, gdy nic się nie wydarzy, wróć po produkt. Rozumiem, że czasem się tak zwyczajnie nie da, bo akurat trwa promocja, która kończy się w ten sam dzień albo nie ma możliwości przetestowania danego produktu. Wówczas masz dwa wyjścia: odpuścić lub zaryzykować zakup.

Ja zaryzykowałam, jeśli chodzi o serum Feel Free. Czy okazał się on być moim hitem czy kompletnym bublem?

Moje odczucia – serum anti-aging Feel Free

serum feel free anti aging - konsystencja
serum feel free anti aging – konsystencja

Zanim otworzyłam serum, zostałam oczarowana jego wyglądem. Szklany pojemniczek na drewnianą zatyczkę. (Tu mam jedną uwagę, gdyż zatyczka nie była woskowana. Przez to wyczuwa się na niej drewniane opiłki, a nawet wystają drzazgi. Niefajne uczucie na dłoni, którą za chwilę ma się nakładać coś na twarz.) Po otwarciu kosmetyku i nałożeniu go na zgięcie dłoni, już czułam, że będzie fajnie. Biała maź o żelowej konsystencji, wyczuwalna obecność chłodzącego aloesu i piękny zapach – pieprzowo-cytrusowy. (Tu ciekawa anegdota, otóż na Wizażu widziałam kilka opinii, że wszystko fajnie, tylko zapach nie do zniesienia. Stąd wniosek, że każdemu podoba się coś innego. Ja uwielbiam zapach ziół a ten dodatek pieprzu tylko mnie zaciekawił).

Produkt bardzo dobrze nakłada się na twarz. Zdecydowanie jest to przyjemna czynność, dająca natychmiastowe uczucie nawilżenia i przyjemnego chłodu. Serum nie jest tłuste, chociaż zawiera w swoim składzie także oleje. Szybko wchłania się w skórę, nie pozostawia po sobie żadnej warstwy – ani tłustej, ani żelowej, rolującej z się. Dlatego serum doskonale nadaje się pod makijaż. Po ponad 2-tygodniowym stosowaniu osobiście nie doświadczyłam żadnej reakcji uczuleniowej, ani jakichkolwiek innych negatywnych konsekwencji. Jednak uwaga! Spoglądając na skład kosmetyku, niektóre osoby powinny poważnie zastanowić się nad jego użyciem.

Składniki zawarte w serum Feel Free

serum feel free anti aging - opakowanie
serum feel free anti aging – opakowanie

INCI: Aqua, Aloe barbadensis Leaf Juice, Isoamyl, Cocoate, Coco-Caprylate/Caprate, Caprylic/capric Triglyceride, Olea Europaea Fruit Oil, Glycerin, Argania Spinosa Kernel Oil, Polyglyceryl-2 Stearate, Glyceryl Stearate, Punica Granatum Seed Oil, Propanediol, Hydrolyzed Hyaluronic Acid, Avena Sativa Kernel Extract, Calendula Officinalis Flower Extract, Pyrus Malus Fruit Extract, Stearyl Alcohol, Simmondsia Chinensis Seed Oil, Chamomilla Recutita Flower Extract, Salvia Sclarea Extract, Potassium Sorbate, Sodium Benzoate, Benzyl Alcohol, Citric Acid, Xantham Gum, Parfum, Citral, Gerianiol, Limonene, Linalool.

Żel z aloesu na 2 miejscu (to się czuje podczas stosowania serum), mieszanina estrów kwasów kaprylowego i kaprynowego z alkoholami z oleju kokosowego oraz trójgliceryd kaprylowo-kaprynowy o działaniu zmiękczającym skórę. Nawilżająca gliceryna, hydrolizowany kwas hialuronowy. Tworzące ochronny film tłuszcze roślinne: oliwa z oliwek, olej arganowy, olejek z pestek granatu (mega bomba antyoksydacyjna), olej jojoba.

Odżywcze ekstrakty i wyciągi roślinne: wyciąg z nasion owsa o działaniu nawilżająco-ściągającym, przeciwbakteryjny i jednocześnie kojący stany zapalne wyciąg z kwiatów nagietka, wyciąg z jabłek będący silnym antyoksydantem oraz działający nawilżająco na skórę, wyciąg z kwiatów rumianku (paradoksalnie dla wielu osób uczulający składnik, kojący i łagodzący dla osób odporniejszych), kolejny przeciwzapalny składnik – wyciąg z trawy i kwiatów szałwii.

Konserwanty: sorbinian potasu, benzoesan sodu, alkohol benzylowy.

Uwaga! W kosmetyku znajduje się nieduża ilość delikatnego kwasu AHA (citric acic) o działaniu rozjaśniającym i wygładzającym. Ma on na celu spłycenie zmarszczek, jednak w słoneczne dni należy go stosować w połączeniu z silnym filtrem SPF.

Aromaty: cytral, limonen a więc cytrusowe aromaty, które mogą u niektórych osób wywoływać reakcje uczuleniowe.

Podsumowanie na temat serum anti-aging Feel Free

Skład tego kosmetyku jest PIĘKNY. Jeśli tylko możesz go używać, ponieważ nie reagujesz alergicznie na jego składniki, jesteś SZCZĘŚCIARĄ. Dlaczego? Rzadko zdarza się tak zgrabne połączenie składników nawilżających z ochronnymi olejami oraz ekstraktami o działaniu antyoksydacyjnym w cenie… 35zł. Co więcej, można trafić na niesamowite promocje. Ostatnio w Hebe to serum było sprzedawane za 23zł. Powiem wam szczerze, że nie widzę problemu w wydaniu choćby i 200zł na dobry kosmetyk, ale obserwuję te składy i naprawdę zatrważająca większość dobrze promowanych kosmetyków powyżej 100zł nie wyróżnia się NICZYM. Skoro nie widać różnicy albo widać – na korzyść produktu tańszego, po co przepłacać?

Czuję ogromny respekt do firm, które sprzedają kosmetyki w cenach realnych dla większości konsumentów. Oszczędzają na reklamie, designie (chociaż tutaj nie ma się czego uczepić) a pieniądze cisną w surowce wysokiej jakości. Daję firmie Feel Free dużo buziaczków i przesyłam czułość, bo zasłużyli.

Delikatny i bezpieczny peeling do twarzy Bosphaera

Pasta oczyszczająco-peelingująca Bosphaera

Twarz bez podrażnień – delikatny peeling

W końcu mogę polecić delikatny i bezpieczny peeling do twarzy! Nadszedł ten moment. Wcześniej raczej stroniłam od tego typu produktów. Nawet peeling DIY na bazie miodu i cukru drobnoziarnistego lubił mnie podrażniać. Tymczasem postanowiłam dać szansę nowości polskiej manufaktury kosmetycznej Bosphaera i to była świetna decyzja.

Zacznę od tego, że pasta oczyszczająco-peelingująca nie jest zwykłym scrubem. Peelinguje tutaj głównie drobno zmielony eksfoliant z migdała. Dodatkowo w paście obecnych jest wiele olejów roślinnych, które działają łagodząco i ochronnie. Pasta zawiera także delikatne i naturalne substancje myjące, dzięki którym lekko się pieni pod wpływem masowania z dostępem do wody. Pasta oczyszczająco-peelingująca od Bosphaera jest wegańska, nietestowana na zwierzętach i wykonana ręcznie, bez użycia metod szkodliwych dla środowiska.

Po użyciu pasty, twarz jest wyraźnie oczyszczona, ale nie podrażniona. Staje się rozświetlona i orzeźwiona. To uczucie jest cudowne. Chociaż w składzie mamy sporo tłustych substancji, pasta nie pozostawia po sobie tłustych śladów – wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że pozostawia matowe, takie satynowe wykończenie na skórze. I mały bonus – pachnie truskawkową mambą! 😍

Analiza INCI – paska oczyszczająco-peelingująca Bosphaera

Skład pasty do mycia twarzy Bosphaera
Skład pasty do mycia twarzy Bosphaera

Citrus Aurantium Amara Flower Water, Kaolin, Prunus Amygdalus Dulcis Shells, Theobroma Cacao Seed Butter, Oryza sativa Bran Oil, Aqua, Cocos Nucifera Oil, Decyl Glucoside, Mangifera Indica Seed Butter, Cera carnauba, Glycerin, Aroma, Propanediol, Simmondsia Chinensis Seed Oil, Cetyl Alcohol, Levulinic acid, Cocamidopropyl Betaine, Behentrimonium Methosulfate / Cetearyl Alcohol, Stearyl Alcohol, Gluconolactone, Benzoic acid, Sodium Benzoate, Sodium chloride, Sorbic acid, Enteromorpha Compressa Extract, Silybum Marianum Fruit Extract, Ocimum Sanctum Leaf Extract, Calcium Gluconate, Citric Acid.

Zaczynamy od tego, co w Bosphaerze kocham najbardziej – kosmetyk nie bazuje na zwykłej wodzie! Zawsze jest to jakiś hydrolat. W tym wypadku mamy do czynienia z wodą z kwiatów gorzkiej pomarańczy (Neroli)! To jest absolutny hicior. Hydrolat Neroli nawilża skórę, wykazuje także działanie bakterio- i grzybostatyczne. Dodatkowo w lekkim stopniu działa ściągająco i zwęża pory, co jest bardzo pożądanym działaniem w takim produkcie, jak pasta myjąca do twarzy. Na drugim miejscu w składzie pasty mamy kaolin, a więc glinkę białą. Jest to bardzo delikatna glinka, która może być stosowana także na skórze suchej i wrażliwej.

Prunus Amygdalus Dulcis Shells to eksfoliant, inaczej proszek powstały ze zmielenia skorupy słodkich migdałów. Wykazuje on działanie peelingujące. Mamy także oleje i masła roślinne o działaniu ochronnym, odżywczym i nawilżającym: Theobroma Cacao Seed Butter (masło z nasion kakaowca), Oryza sativa Bran Oil (olej z otrębów ryżowych), Cocos Nucifera Oil (olej kokosowy) i Simmondsia Chinensis Seed Oil (olej jojoba). Z substancji nawilżających mamy też glicerynę roślinną oraz Propanediol (glikol roślinny) pozyskiwany z kukurydzy. Mamy też emolient (tworzący film ochronny na skórze) Stearyl Alcohol (Alkohol stearylowy).

Substancje wspierające właściwą konsystencję i działanie kosmetyku: Aqua (woda), Cera carnauba (naturalny wosk roślinny), Cetyl Alcohol (alkohol cetylowy) chroniący także przed nadmierną utratą wody, Levulinic acid (kwas lewulinowy) będący naturalnym konserwantem, Benzoic acid (kwas benzoesowy), Sorbic acid (kwas sorbinowy) – kolejne konserwanty, Cetearyl Alcohol (Alkohol Cetylostearylowy, Alkohol cetearylowy) oraz Sodium chloride (Chlorek sodu) poprawiające konsystencję kosmetyku.

Substancje o działaniu oczyszczającym: Cocamidopropyl Betaine (Kokamidopropylobetaina), Behentrimonium Methosulfate (Metylosiarczan behenotrójmonium).

Ekstrakty: tulsi Ocimum Sanctum Leaf Extract, z ostropestu Silybum Marianum Fruit Extract, z aktywnej frakcji algi Silybum Marianum Fruit Extract (łagodzi podrażnienia skóry i ochrania przed czynnikami zewnętrznym).

Inne składniki: Gluconolactone (glukonolakton), czyli naturalny antyoksydant (pozyskiwany z kukurydzy), działający ochronnie na skórę. Glukonolakton radzi sobie z podrażnieniami, przyspiesza proces odnowy komórkowej skóry. Z pewnością jego obecność w paście peelingującej ma znaczenie dla ogólnego wrażenia ze stosowania kosmetyku. To nie wszystko, bo glukonolakton działa też ujędrniająco oraz chroni skórę przed szkodliwymi skutkami ekspozycji na promieniowanie UV.

Podsumowanie pasty oczyszczająco-peelingującej

Zawartość pasty do mycia twarzy Bosphaera
Zawartość pasty do mycia twarzy Bosphaera

Skład pasty Bosphaera broni się sam. Oczywiście poza olejami, masłami roślinnymi, ekstraktami i innymi wartościowymi składnikami, w kosmetyku obecne są również konserwanty i substancje stabilizujące. Wszystkie te składniki sprawdziłam i mogę podsumować, że są one bezpieczne, także dla kobiet w ciąży. Peeling świetnie radzi sobie z zaskórnikami, jednocześnie nie podrażniając skóry. Drobinki zawarte w paście są nieduże, ale na tyle wyczuwalne, by proces pozbycia się starego naskórka przebiegł szybko i pomyślnie.

Po ten produkt na pewno będę wracać, ponieważ jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby peeling do twarzy mnie nie podrażniał. Raczej stosowałam maseczki z glinki i poza tym tradycyjnie myłam twarz. Wynikiem takiej pielęgnacji były coraz bardziej widoczne zaskórniki. Dlatego uważam, że peeling twarzy jest ważny. Każdy powinien sobie dopasować ten rodzaj kosmetyku do własnych potrzeb. W moim przypadku podrażniały zarówno peelingi ziarniste, jak i enzymatyczne i te drugie zrobiły z mojej twarzy taką masakrę, że boję się ponowić tę przygodę.

Rozważam jeszcze użycie kwasów w przyszłości. Jednak nie wiem kiedy to nastąpi, kiedy się przełamię. W tym momencie zdecydowanie wolę się ograniczyć do stosowania pasty oczyszczająco-peelingującej od Bosphaery. Zwłaszcza, że jest ona bardzo wydajna, pakowana w szklany słoiczek i dostępna w cenie ok. 36zł. Chociaż producent twierdzi, że można ją stosować niemal codziennie, w moim przypadku wystarczy raz na tydzień i przy takim użytkowaniu zużyłam dosłownie 1/4 słoiczka w ciągu dwóch miesięcy.

Kubeczek menstruacyjny OrganiCup – moja opinia

Nadszedł ten piękny dzień, w którym mogę porównać działanie kubeczków menstruacyjnych. Kolejny, po który sięgnęłam, to kubeczek od firmy OrganiCup. Trochę to trwało, ponieważ pierwotnie chciałam zakupić kubeczek stacjonarnie, aby dać przykład, że można. Co więcej, widziałam mnóstwo reklam i pozytywnych opinii dotyczących kubeczka Selenacup dostępnego w praktycznie wszystkich popularnych drogeriach. Weszli pięknie na rynek. Można powiedzieć, że stacjonarnie Selenacup ma monopol na kubeczki. Pomijając jakiś shit za bodaj 20zł, który czasami można zobaczyć obok Selenacup.

Dlaczego nie kupiłam kubeczka Selenacup?

kubeczek organicup

Pisałam wcześniej, że posiadam Mooncup. Chociaż nie wszystko mi się w tym kubeczku podoba, jedno trzeba mu przyznać – jest świetnie wykonany. Gdybym go nie miała, zapewne sięgnęłabym po Selenacup w kuszącej cenie ok. 40-50zł. Tymczasem robiłam cztery podejścia i w końcu na Selenacup się nie zdecydowałam. Kiedy zobaczyłam ten produkt w Rossmann, były tylko dwie sztuki i obie sprawiały wrażenie źle wykonanych i równie źle zapakowanych. Przez pudełko widziałam kurz, który zdążył osiąść na kubeczku.

Poszłam więc dalej i tak zaliczyłam jeszcze Superpharm, Hebe i ponownie wróciłam do Rossmann. Łaziłam przez dwie godziny, przyglądałam się. Wciąż widziałam, że coś jest nie tak. A to materiał wygląda podejrzanie plastikowo, a to widzę jakiegoś zadziora, który może zwyczajnie podrażniać, a to opakowanie jest rozpakowane. No po prostu nie! Odpuściłam i możecie mi wierzyć, że byłam zawiedziona. Nie jest tak, że się uparłam. Intuicja podpowiadała mi, że na takim produkcie lepiej nie oszczędzać, a skoro mój Mooncup kosztował ponad 100zł a ten kosztuje 49zł, na czymś musieli zaoszczędzić. W przypadku kubeczka, którego jedynym materiałem jest silikon, nie trudno się domyślić, że to na nim szukano oszczędności. Zwłaszcza, że reklama Selenacup jest mocno rozdmuchana.

Organicup – pierwsze wrażenie

kubeczek organicup i opakowanie

Powróciłam do poszukiwań w sieci. Skupiłam się na materiale. Nie interesował mnie ani zmyślny kształt, ani piękny kolor (widziałam też brokat wtopiony w materiał kubeczka… – zapewne pozyskany z Aliexpress). Trafiłam w końcu na OrganiCup i od razu mi się spodobało. Z wyglądu kubeczek mocno przypominał mój Mooncup. Też sprawiał wrażenie matowego (właśnie, Selenacup na żywo jakoś mi tak plastikowo błyszczał i to niektóre kubeczki były trochę matowe, inne błyszczące. Wszystkie sprawiały wrażenie twardych).

Zaczęłam czytać o OrganiCup, także na ich instagramie. Mamy do wyboru dwa podstawowe rozmiary (A i B) oraz jeden stworzony specjalnie dla nastolatek – Mini. Znalazłam ten produkt w internetowym sklepie BIO i zapłaciłam 65zł. Zawsze warto szukać, ponieważ za ten kubeczek można zapłacić czasem 50zł, czasem 80zł. Wszystko zależy od marży. Ponownie wracam do kwestii ceny – ta wydawała mi się mocno podejrzana, jednak podjęłam ryzyko. Po otrzymaniu przesyłki upewniłam się, że produkt jest oryginalny. Od razu zaznaczę, że był pięknie zapakowany. Znacznie ładniej i bardziej „organic”, niż Mooncup.

Kolor kubeczka OrganiCup jest bardziej mleczny od Mooncup, który od początku był bardziej beżowy. Postępowanie z OrganiCup jest dokładnie takie samo, co w przypadku Mooncup. Jeśli chcecie do tego wrócić, polecam doczytać mój poprzedni artykuł lub odwiedzić stronę producenta.

OrganiCup a Mooncup – są różnice?

organicup i mooncup

Kubeczek OrganiCup jest bardziej miękki od Mooncup oraz posiada stosunkowo cienkie ścianki (być może tutaj mamy wspomnianą oszczędność. Materiału jest jakby mniej). Dla mnie to istotne, ponieważ odnoszę wrażenie, że przez to OrganiCup lepiej się zasklepia. Początkowo miałam problem z wkładaniem, natomiast wynikał on jedynie z przyzwyczajenia w stosowaniu Mooncup. Miałam wrażenie, że OrganiCup nie może się rozwinąć w pochwie. Pozostawał zawinięty w kształt C. Zupełnie intuicyjnie przekręcałam go delikatnie i w końcu usłyszałam, jak się zassał i poczułam palcem, że ładnie się rozłożył.

Mooncup rozkłada się niemal automatycznie. Przez to martwiłam się, słysząc i czytając, że jeśli „kubeczek wyda charakterystyczny dźwięk, oznacza to, że dobrze go włożyłaś”. Zatem przez cały okres stosowania Mooncup miałam wrażenie, że robię coś nie tak, zwłaszcza, że kubeczek przeciekał. Tymczasem OrganiCup wydał ten swój dźwięk i początkowo byłam zachwycona. Pomyślałam, że najwyraźniej przeciekanie było związane z niedopasowaniem Mooncup do mnie i w końcu mam swój idealny kubeczek i to zakupiony o połowę taniej.

organicup i mooncup porównanie

Niestety, miesiąc testów OrganiCup był wyjątkowo trudny. Wyjątkowo. Nie muszę wdawać się w szczegóły, ale każda z Was, która chociaż raz doświadczyła tego, że nie nadąża zmieniać podpasek, wie o czym mowa. Ponieważ dodatkowo zachorowałam, leżałam cały dzień ze swoim kubeczkiem i z gorączką. Wstawałam dość często do toalety no i niestety – po pierwsze nie wyobrażam sobie siedzieć bez wymiany kubeczka przez kilkanaście godzin, ponieważ wyjmując go mniej więcej co trzy godziny, 1/4, czasem 1/3 kubeczka była pełna krwi.

Po drugie, kubeczek zaczął przeciekać. Ponownie zaznaczam, że poprzez przeciekanie mam na myśli kilka plamek krwi, a nie jej zalew. Dokładnie to samo może się przytrafić podczas noszenia podpaski, czy tamponu. Mimo wszystko było mi przykro, bo gdzieś tam naprawdę chciałam wierzyć, że znajdę taki kubeczek, który nigdy nie będzie przeciekać. Teraz myślę, że problem może być związany nie tyle z kubeczkiem, co słabymi mięśniami pochwy. (Pracuję nad tym ;p)

organicup zagięty

Wracając do tematu przeciekania, pamiętam te noce, kiedy jeszcze stosowałam podpaski i krew wylewała się na wszystkie możliwe strony. Przelatywała przez boki podpaski, wychodziła jakoś od tyłu – no po prostu dramat. Nawet w tę najgorszą noc z kubeczkiem czułam się bezpieczniej. Mam patent, że w pierwsze dwa dni krwawienia na łóżku kładę mały ręcznik (najlepiej różowy albo czerwony ;D). Odkąd stosuję kubeczki, zdarza mi się o tym ręczniku zapomnieć i nie miałam jeszcze sytuacji, że zamoczyłam łóżko, co niestety zdarzało się za czasów podpasek.

Także mówiąc o przeciekaniu, mówię o kilku plamkach krwi, które z powodzeniem zatrzyma najcieńsza wkładka higieniczna. Ja jednak dążę do momentu, gdy nie będę jej potrzebować, ponieważ wkładka, podobnie jak podpaski, jest toksycznym odpadem oraz może zawierać składniki, które szkodzą jej użytkowniczkom. Z tego względu, widząc małe czerwone plamki, w jakiś sposób odczuwam zawód. Zwłaszcza, że zdarza mi się czytać opinie, że problemu przeciekania dobrze dopasowanego kubeczka w ogóle nie ma.

Cóż, bardzo możliwe, że to naprawdę chodzi o mięśnie. Praktykuję jogę, wchodzę w body art i pilates więc być może za jakiś czas zrobię EDIT w artykule i napiszę „nie przecieka!”. Póki co OrganiCup to mimo wszystko mój ulubieniec. Specjalnie odparzyłam oba kubeczki, by używać ich na zmianę i sobie porównać działanie. Jednak mimo wszystko częściej sięgałam po OrganiCup. Między innymi przez to, że Mooncup jest grubszy i bardziej masywny, mocniej daje się we znaki podczas wkładania. Czuć go na początku. W trzeci dzień okresu, kiedy pochwa jest obolała, wkładanie Mooncup nie było dla mnie niczym przyjemnym.

OrganiCup jest mięciutki i ładnie się zasklepia. Poza tym ma stosunkowo krótki ogonek. Posiada tę samą długość, co kubeczek Mooncup po obcięciu ogonka. Co może być lepszym argumentem za konkretnym kubeczkiem od tego, że chcesz po niego sięgać? Mooncup przeleżał w łazience w oczekiwaniu na swoją kolej. Podczas całej miesiączki (a moja trwa minimum 5 dni), włożyłam go raz.

Tym sposobem, chociaż Mooncup był tym pierwszym, poszedł w odstawkę i jego miejsce zajął kubeczek OrganiCup. Fajnie mieć dwa kubeczki i to takie porządne, ponieważ w przypadku wyjazdu można szybko zmienić jeden na drugi. Póki co, jeśli nie będzie potrzeby stosowania kilku kubeczków, moim wyborem nr. 1 będzie OrganiCup i do jego zakupu gorąco Cię zachęcam. Jak na swoją cenę, jest wykonany bezbłędnie. Ostatnio znowu wybrałam się do Rossmann i spojrzałam na Selenacup. Dla mnie wykonanie tego produktu jest naprawdę jakimś fatalnym nieporozumieniem.

Wierzę w to, że istnieją dziewczyny zadowolone z Selenacup, jednak ja zwracam dużą uwagę na niuanse i wykonanie tego kubeczka absolutnie mnie zniechęca do obcowania z nim w tak intymnych momentach mojego życia ;D. Za bardzo kocham swoje ciało i chcę wybierać dla niego wszystko, co najlepsze. Moje dwa kubeczki: Mooncup i OrganiCup są tego potwierdzeniem.

Dominika

Lekkie masło do ciała Bosphaera

Wiecie, dlaczego nie przepadam za stosowaniem surowców i chętniej sięgam po gotowe kosmetyki? Jestem wrażliwa na to, jak coś pachnie, jaką ma konsystencję, jak się wchłania. Niestety, potrzebne są pewne zabiegi aby produkt wyjściowy stał się atrakcyjnym produktem docelowym i to właśnie dlatego organiczne masło shea kosztuje 15zł, a balsam z jego dodatkiem kosztuje 70zł. Okazuje się jednak, że ktoś znalazł sposób na kompromis.

Podczas Ekotyków w Katowicach, trafiłam na stoisko firmy Bosphaera. (Linkuję profil FB, bo strona firmy jest w budowie). Stoisko było pełne słoiczków, w których znajdowały się drewniane szpatułki. Można było spojrzeć na konsystencję prezentowanych produktów i powąchać. To jest to, za co uwielbiam targi. Kiedy przemiła pani spojrzała się na mnie i powiedziała, że są to masła do ciała, byłam w szoku.

Delikatne, sprawiające wrażenie pianki. Trochę cięższe od musów Cztery Szpaki, ale jednak wspaniałe. Zakochałam się w tych masłach od razu. Kiedy zaczęłam wąchać, moją uwagę przyciągnął zapach ogórka i melona. Obecnie mam to masło w domu i stosuję je co drugi dzień wieczorem. Masło szybko się wchłania, dlatego kompletnie nie przypomina efektu stosowania surowców, jak masło shea, czy kokosowe.

Bosphaera – masło inne, niż wszystkie

Wcześniej uciekałam od maseł, bo wiedziałam, że będę je stosować wyłącznie jako składnik domowych peelingów i maseczek. Tymczasem masło do ciała Bosphaera jest moim zdaniem absolutnym hitem. Jeśli zastanawiacie się nad estetyką opakowań i jesteście przyzwyczajeni do minimalizmu, wyjaśniam. Firma Bosphaera ulokowana jest w województwie podkarpackim. Stąd też brąz dominujący na opakowaniach i kolorowe kule do kąpieli w kształcie słodkich babeczek. Nie jest to firma lansująca się na ulicach Warszawy, Krakowa, czy Gdańska.

W tym folklorze jest wiele uroku. Możecie być pewni, że sięgając po produkty Bosphaera, wspieracie biznes stworzony z miłością. Miałam przyjemność porozmawiać z twórcami. Są to ludzie otwarci, uśmiechnięci i nienapuszeni. To cenne, bo rzadkie zjawisko w dzisiejszym świecie. Dodatkowo, dzięki swojemu pochodzeniu, twórcy Bosphaera są przyzwyczajeni do rzemieślniczej pracy opartej na naturalnych surowcach.

Stosując masło Bosphaera czuję się dopieszczona i zadbana. Ciało staje się w momencie jedwabiście miękkie a przy tym pachnie cudownie. Dodatkowo, co dla mnie jest bardzo ważne, produkt nie jest testowany na zwierzętach i zawiera 96% naturalnych składników. Pozostałe 4% daje możliwość dłuższego przechowywania oraz cieszenia się konsystencją i zapachem. Niestety – nie ma nic za darmo. W tym przypadku koszt jest bardzo mały, biorąc pod uwagę jakie dobrodziejstwa dostaje się w zamian.

Skład masła Bosphaera

W składzie tego masła do ciała na pewno nie znajdziecie: parafiny i wazeliny, silkonów, parabenów, składników SLS/SLES, substancji modyfikowanych genetycznie. Z kolei znajdziecie tutaj olej z pestek winogron, olej ze słodkich migdałów, masło shea, masło kakaowe, hydrolat z oczaru wirginijskiego oraz wosk pszczeli (ważna informacja dla wegan!).

INCI: Aqua, Vitis Vinifera Seed Oil, Butyrospermum Parkii Butter, Cetyl Alcohol, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Theobroma Cacao Seed Butter, Hamamelis Virginiana Leaf Water, Glycerin, Behentrimonium Methosulfate, Stearyl Alcohol, Cetearyl Alcohol, Parfum, Cera Alba, 2-Phenoxyethanol, Hexyl Cinnamal, Butylphenyl Methylpropional, Linalool, Alpha-Isomethyl Ionone, Limonene.

Patrząc na skład i testując na sobie równo miesiąc, polecam ten produkt z czystym sumieniem. Koszt ok. 40zł jest wręcz zabawny, biorąc pod uwagę, że nie jest to produkcja masowa dostępna w popularnych drogeriach. Masła Bosphaera są czystym dobrem dla ciała, dlatego z pewnością sięgnę po kolejne zapachy.

Dominika

Peeling do ciała iossi – cytrusowa rozkosz

Podczas targów Ekotyki miałam okazję zajrzeć na stoisko firmy iossi. Kojarzyłam tę markę ale nigdy nie sfinalizowałam zamówienia. Kiedy w moje ręce wpadły pięknie pachnące masła i peelingi, wiedziałam, że pokocham produkty iossi.

Na targach były tłumy, dlatego dostać się do jakiegoś stoiska i dokonać zakupu nie było łatwo. W końcu przyszła moja kolej. Od razu zwróciłam uwagę na piękną szklaną oprawę produktów. Przede mną stały trzy zgrabne słoiczki z peelingami. Powąchałam każdy z nich i doznałam niemal olśnienia, kiedy w końcu trafiłam na połączenie limonki z rozmarynem.

Peeling cukrowy z solą epson i rozmarynem jest tym, czego szukałam najbardziej. Po produktach od Czterech Szpaków było mi tak trudno znaleźć coś równie dobrego, że stosowałam własnoręcznie zrobiony scrub (napiszę o nim w innym artykule). Dobrze się sprawdzał ale nie pachniał tak zachwycająco. Tymczasem ja należę do tych osób, które kochają się w zapachach. Zwłaszcza, gdy są naturalne.

Skład peelingu iossi – samo dobro

Iossi peeling rozmaryn i limonka
Iossi peeling rozmaryn i limonka

Skład: cukier, sól epsom, olej z pestek moreli, masło shea, olej krokoszowy, olej ryżowy, szałwia, gliceryna roślinna, olejek eteryczny z rozmarynu, kwas dehydrooctowy i alkohol benzylowy, olejek may chang, olejek cytronellowy, witamina E, olejek copaiba, olejek limetkowy, olejek yalng-ylang

Prysznic z peelingiem iossi to ceremonia przyjemności. Podczas jego użycia czuję się tak, jakbym starła na tarce skórkę z limonki i rozsypała ją na ciele. Cytrus unoszący się w powietrzu jest bardzo intensywny. Cała łazienka pachnie. W takich chwilach przychodzi odprężenie i ukojenie. Z tego względu najbardziej lubię stosować peelingi wieczorem. Rozmaryn jest cudownym uzupełnieniem zapachowym, a dodatkowo dba o właściwe złuszczenie martwego naskórka.

W tym przypadku mamy więc cukier, sól i rozmaryn, jako składniki mające na celu oczyścić i wymasować ciało. Dodatek licznych olejów sprawia, że skóra jest przyjemnie miękka i dobrze nawilżona. Zawsze to powtarzam, że jeśli ktoś narzeka, że takie naturalne peelingi powodują powstawanie wyprysków, uprzedzam. Oleje są komedogenne. Ja jednak stosuję je namiętnie i wiem, że czynię dobro.

Peeling a podrażnienia – jak ich uniknąć?

Jeśli ktoś ma tłustą skórę, często nadmiernie ją wysusza. W momencie kiedy ciało stanowi wysypisko niegojących się ran, nic dziwnego, że powstają wciąż nowe wypryski. W takim wypadku, zanim użyjesz jakiegokolwiek peelingu, zadbaj o właściwe nawilżenie skóry. Tu paradoksalnie spiszą się właśnie oleje, których tak bardzo się obawiasz. Dodaj do nich kojący aloes. Kiedy Twoja skóra będzie już lepiej nawilżona, przyjdzie czas na peeling i zobaczysz, że będzie on miał dla Twojej skóry dobre działanie.

Z pielęgnacją jest tak, że należy o niej myśleć holistycznie. Nawet najlepszy produkt może podrażnić Twoją skórę, jeśli niewłaściwie go użyjesz albo wcześniej nie dbałeś o skórę. Sama pamiętam, kiedy moje ciało przypominało rybią łuskę. Wówczas stosowanie drogeryjnych peelingów było zbrodnią. To właśnie połączenie składników łuszczących z ochronnymi olejami, jest jedynym sensowym rozwiązaniem w kwestii złuszczania starego naskórka.

Kolejna sprawa. Czujesz, że skóra zaczyna szczypać? Spokojnie, to nie musi być uczulenie. Jeśli się golisz, nawet po kilku dniach od depilacji, możesz mieć mikrouszkodzenia na skórze. Ponieważ w tym peelingu jest sól, możesz czuć szczypanie. W przypadku, gdy masz bardzo delikatną skórę albo nie znosisz tego uczucia, zdecyduj się na peeling cukrowy ze zmielonymi pestkami, czy ziołami bez dodatku soli.

Od zmiany myślenia do idealnej skóry

Wracając do iossi, dla mnie to jest produkt doskonały. Nigdy nie używam peelingu zaraz po depilacji, stosuję go maksymalnie 2 razy w tygodniu i nie narzekam na podrażnienia. Z kolei moja skóra jest piękna, jak nigdy wcześniej. Dodam, że chociaż jako nastolatka nie miałam problemu z trądzikiem, bo moja skóra jest raczej sucha, w okresie braku wiedzy i zainteresowania składami kosmetyków, coś było nie tak.

Mając 23-25 lat, zauważyłam czerwoną kaszkę na plecach. Wyglądało to jak niemowlęce potówki. Wówczas nie stosowałam ani olejów, ani balsamów, ani peelingów. Moja skóra była zwyczajnie nieoczyszczona a z drugiej strony podrażniona drogeryjnymi mydłami z SLS-ami. (To ten paradoks – stosujesz drażniące środki do mycia obecne w drogeryjnych produktach a i tak skóra jest nieoczyszczona.) Kiedy wywaliłam to świństwo i zaczęłam czytać składy, sytuacja się zmieniła.

Do dbałości w pielęgnacji skóry, doszła zmiana diety. Przez rok nie jadłam w ogóle mięsa, po czym z uwagi na chorobę przewlekłą układu pokarmowego, musiałam wprowadzić do menu ryby. Zjadam kilka posiłków z rybą w ciągu miesiąca. Reszta mojego menu to warzywa i owoce. Jestem głęboko przekonana, że świństwo, jakie pakuje się do marketowych mięs, wychodzi później przez skórę.

Tym sposobem w wieku 27 lat dorobiłam się najpiękniejszej skóry, jaką miałam kiedykolwiek. Ciało jest nawilżone, czyste, lśniące i miękkie. To właśnie stosowanie takich produktów, jak peeling Iossi, dopełnia ten proces i sprawia, że czuję się piękna i odprężona. Polecam wszystkim tym, dla których liczy się jakość stosowanych produktów. Sięganie po tego typu artykuły świadczy o miłości do samego siebie, a tego nigdy nie powinno nam brakować.

Dominika

Zakwas żytni do mycia ciała – zaskoczona?

Podczas targów kosmetyków naturalnych Ekotyki, postanowiłam kupić produkty, których jeszcze nie używałam i które mnie zaskoczą. Wystawców było mnóstwo i z chęcią pozbyłabym się całej wypłaty. Musiałam jednak działać bardziej selektywnie. Moją uwagę przyciągnął duży napis: chlebowe. Podeszłam do stoiska i nagle usłyszałam: proszę spróbować.

Uprzejma Pani podała mi mydło i zaprosiła do … umycia rąk. Wystawcy kosmetyków chlebowych mieli ze sobą własną umywalkę. I tak, po umyciu dłoni poczułam przyjemne uczucie świeżości. Wtedy jeszcze zdawało mi się, że mydło nie ma zapachu. Kupiłam dużą butelkę i w domu przekonałam się, że jest inaczej – mydło pachnie bułką tartą.

Na początku, kiedy myłam całe ciało czymś, co pachnie bułką, miałam mieszane uczucia. Mój partner także powiedział, że nie wie, czy ma się myć, czy ma jeść. To normalne, że jesteśmy przyzwyczajeni do czegoś innego – orzeźwiającego i cytrusowego. Dlatego pierwszy kontakt z kosmetykami chlebowymi to złamanie wewnętrznych zasad, wyjście poza wieloletnie uwarunkowania.

Nastąpił przełom

Podczas trzeciej kąpieli z mydłem chlebowym, poczułam, że ten zapach naprawdę mi odpowiada i jest ciekawym urozmaiceniem. Poza tym, ciało po użyciu mydła chlebowego jest miękkie, nawilżone, orzeźwione i szczęśliwe. Wiem, że używając tego produktu robię coś dobrego dla siebie. Z tego powodu mój partner ma nakaz stosowania chlebowego, choćby przechodził dziwne dysonanse podczas prysznica.

Mój mężczyzna ma delikatną skórę, na której nic nie wyskakuje odkąd to ja decyduję, jakich używamy kosmetyków. Mydło chlebowe, to (jak pisze producent) fuzja wody źródlanej, mąki z ziaren ekologicznych upraw, enzymów zakwasu i witamin zawartych w drożdżach piekarskich Saccharomyces Cerevisiae.

Więcej słów o składzie

INCI: Aua, Sodium Coco-Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Lactic Acid, Saccharomyces Meyen, Propanediol, Secale Cereale (Rye) Seed Flour, Molasses.

Sodium Coco-Sulfate (SCS) to tzw. naturalny SLS. Cocamidopropyl Betaine (Kokoamidopropylobetaina, CAPB), to związek organiczny pochodzący z oleju kokosowego. Saccharomyces Meyen to po prostu drożdże, z kolei Lactic Acid to kwas mlekowy, który pozwala skórze zachować właściwe pH. Spokojnie mydło można stosować w strefach intymnych.

Propanediol to naturalna alternatywa dla glikoli, wzbogacona o dodatkowe własności nawilżające oraz nośnik substancji aktywnych. Molasses to melasa, czyli produkt uboczny wytwarzany podczas produkcji cukru. W końcu Secale Cereale to żyto zwyczajne.

Czy na pewno dla skóry wrażliwej?

Obecny w składzie Sodium Coco-Sulfate jest pewnego rodzaju kontrowersją w tym produkcie, ponieważ SCS narusza naturalną błonę lipidową i może prowadzić do przesuszenia skóry. Mimo wszystko taki efekt występuje bardzo rzadko i faktycznie, jest to dobre zastępstwo standardowych SLS-ów.

Z drugiej strony, coś w tym mydle… musi myć! Poza składnikami, które mają dobroczynne właściwości, mydło ma za zadanie pozbyć się brudu. Do tego służy SCS. Same oleje, wyciągi roślinne i kwas chlebowy brudu nie zmyją.

Tak, czy siak, skład mydła chlebowego jest bardzo prosty. Mało który produkt myjący przedstawia się w ten sposób. Dodatkowo tester w postaci mojego mężczyzny o wrażliwej i skrajnie suchej skórze, używał chlebowego i żyje. Co więcej, ma się świetnie. Regularnie go obserwuję, czy pojawiają się jakieś podejrzane plamki lub wypryski.

Panowie, z uwagi na wpływ testosteronu oraz większą ilość gruczołów łojowych i mieszków włosowych (mowa o całym ciele ;)), narażeni są na różnego typu skórne rewelacje. Mój ukochany to Tarzan wzięty prosto z dżungli. Za cudownie owłosionym torsem, idą w parze problemy, jak choćby zapalenie mieszków włosowych. Dodatkowo broda, twarz i szyja, na których rośnie gruby zarost, są istną wylęgarnią zarazków. Zwłaszcza gdy ktoś często się goli, przez co powstają podrażnienia i ranki.

Z tego względu bardzo jest dla mnie ważne, by w naszym domu były same delikatne kosmetyki i żeby mój facet, który nie interesuje się tym tematem, mógł bezpiecznie użyć czegokolwiek, co wpadnie mu w ręce. Moja w tym rola żeby tak było i chociaż z łazienki słyszę odgłosy: czuję się jakbym miał zacząć jeść bułki, mydło chlebowe zdaje egzamin.

PS. Chyba napiszę osobny artykuł o męskiej pielęgnacji… 😉

Dominika

Relacja z targów – Ekotyki 2019 w Katowicach

W końcu się doczekałam! Miałam przyjemność uczestniczyć w jednych z bardziej popularnych targów promujących produkty naturalne – Ekotyki. Oczywiście w większości były tam kosmetyki. O nich napiszę więcej w recenzjach, natomiast dzisiaj chciałam się skupić na atrakcjach i miłych zaskoczeniach podczas targów.

Papier toaletowy z bambusa? Tak!

Firma Bamboo Zuzii produkuje produkty higieniczne wytworzone z bambusa. Są one w 100% biodegradowalne. Mowa między innymi o patyczkach do uszu bez obecności plastiku. Na stoisku były także chusteczki higieniczne z bambusa oraz z ekstraktem z aloesu. Hitem był papier toaletowy, który miał tak przedziwną strukturę, że naprawdę trudno ją opisać. Rolka z jednej strony jest lekka, z drugiej bardzo zbita. Każdy pojedynczy listek był bardzo cienki a jednocześnie trwały i miękki.

To jest firma, która robi wiele dobrego i z pewnością zyskała moje zainteresowanie. Zwłaszcza, że wraz z moim lubym, jestem uzależniona od patyczków higienicznych. Jak to się przedstawia cenowo? Nie ma tragedii! Za patyczki 7zł, zamiast 3zł w przypadku tych tradycyjnych, za papier 14zł, zamiast 7zł. Myślę, że można przeanalizować miesięczne wydatki i wygospodarować pieniądze choćby na te w pełni rozkładające się patyczki do uszu.

Olej do mycia zębów

Olej do mycia zębów to kolejny hit. Tym razem cena może niektórych zwalić z nóg. Przyzwyczajeni do pasty za 4zł, możemy mieć problem z zakupem oleju za 60zł. Zwłaszcza, że butelka starcza jednej osobie na trochę ponad miesiąc. Rzecz jest o tyle warta rozpatrzenia, że w tradycyjnych pastach jest mnóstwo substancji, które pod żadnym pozorem nie powinny być połykane. Mowa zwłaszcza o fluorze. Tymczasem trudno uniknąć połykania czegoś, co przez dłuższy czas ma kontakt z naszą śliną.

Trochę więcej o oleju. Zawiera on same naturalne substancje. Jest wzbogacony składnikami o działaniu przeciwbakteryjnym (kurkuma) i odświeżającym (eukaliptus, mięta itp). Kroplę oleju zagarnia się językiem do jamy ustnej, następnie rozprowadza się go szczoteczką do zębów. Spróbowałam. Olej jest gorzki, co oznacza, że nie zawiera cukru, który… paradoksalnie znajduje się w wielu pastach. Dodatkowo olej zapewnia znaczne odświeżenie oddechu bez tego mocnego i sztucznego aromatu obecnego w gumach oraz standardowej paście.

Wydatek warty przemyślenia. Także w kontekście przyszłych dzieci i tego, że podczas codziennej toalety, mogłyby zrobić sobie krzywdę, połykając pastę do zębów. Tymczasem standardowe pasty dla dzieci wręcz zachęcają do połykania, bo są… smaczne.

Testowane na ludziach, stworzone dla zwierząt

Kolejnym zaskakującym wystawcą był Totobi, czyli producent kosmetyków naturalnych dla zwierząt. Faktycznie szampony dla psów i kotów są fatalne. O ile kiedy miałam psa, kąpałam go po prostu w wodzie z dodatkiem octu, tak z kotem jest problem. Teraz często spędza on czas na dworze i przychodzi cały ufafluniony, co boli, ponieważ ma piękne białe skarpetki. Co proponuje Totobi? Suchy szampon.

Oparty na naturalnych składnikach, niemal bezwonny spray to sposób na dbanie o kocią sierść. W produkcie znajdują się składniki antybakteryjne, jak również olejki, dzięki którym kocia sierść jest lśniąca. Po użyciu szamponu, należy „odsączyć kota” w ręczniku. Nie oznacza to jednak, że jeśli zacznie on z siebie zlizywać zastosowany produkt, powinniśmy się martwić.

Właśnie po to powstały kosmetyki Totobi, aby ich potencjalne zlizanie przez zwierzaka nie wiązało się z żadnymi negatywnymi skutkami dla jego zdrowia. Ja jestem na tak!

Rozmowy o minerałach

Podczas targów miałam okazję zajrzeć na stoiska wielu producentów oraz dystrybutorów kosmetyków mineralnych, których jestem fanką. Kiedy zaczynałam, nie wiedziałam czego się spodziewać. Obecnie jestem bardzo wymagająca i zwracam uwagę na szczegóły. Podkład mineralny to dla mnie podstawa makijażu i tak okazuje się, że najlepiej służy mi Pixie Cosmetics. Na Annabelle Minerals przejechałam się mocno. [Więcej na ten temat w ostatnich akapitach artykułu, jak malować się minerałami]. Mimo wszystko to właśnie Annabelle miało największe stoisko na targach i cieszyło się największym zainteresowaniem.

Temat ciekawy, ponieważ konkurencja Annabelle przyznaje: mają świetny skład. Gdzie zatem leży przyczyna problemu? Dlaczego podkład się roluje a u niektórych powoduje zapychanie porów? Konkurencja dopatruje się problemu w surowcach. Tu można odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego to Annabelle kusi tak niską ceną?

Podkład Annabelle to koszt 40-50-u zł, podczas gdy np. Pixie kosztuje 60zł a Earthnicity 90zł. Rozmówiłam się ze sprzedawcą tych najdroższych minerałów. Poza samą ciekawą dyskusją, miałam przyjemność bycia testerką podkładu, różu i bronzera. Później biegałam i pociłam się jeszcze przez kilka godzin, a kiedy wieczorem przyszło do demakijażu, moja ocena była jasna – Earthnicity zdaje egzamin.

Co było dla mnie dodatkowo ważne? Przedstawicielką Earthnicity była Pani w średnim wieku. Podkład mineralny pięknie pokrył jej twarz, na której zmarszczki były już widoczne. Buzia była rozświetlona i promienista. Wiedziałam, że to jest produkt, który powinna mieć też moja mama, która przekroczyła już magiczną 60-kę. Nie uważam, aby zmarszczki były czymś, czego powinniśmy się wstydzić. Dla mnie nie ma piękniejszej kobiety, niż taka, po której widać już ślady czasu a jednocześnie jej skóra jest odpowiednio nawilżona i muśnięta delikatnymi kosmetykami naturalnymi.

Przełomowe produkty

Produkty w jakiś sposób przełomowe, to akcesoria higieniczne stosowane podczas menstruacji. Zacznę od tego, że istnieje coraz więcej badań potwierdzających, iż tradycyjne podpaski i tampony zawierają toksyczne substancje, które mogą nam zaszkodzić podczas ich stosowania. Z tego względu powstają produkty z czystych i sprawdzonych materiałów. Do takich należą np. tampony BioMe.

Jeśli jednak chcesz iść o krok dalej, warto zainteresować się kubeczkiem menstruacyjnym Perfect Cup. Osobiście należę do grupy zainteresowanych ale nadal sceptycznych potencjalnych klientek. Obiecuję jednak, że kiedy poczytam o składzie, wadach i zaletach produktów firm dostępnych na polskim rynku, w końcu zakupię właściwy dla siebie kubeczek menstruacyjny i opowiem o nim więcej.

Kolejnymi produktami w jakiś sposób przełomowymi, są naturalne detergenty do czyszczenia domu. Na Ekotykach akurat wystawiała się firma Seventh Generation. Prawdopodobnie przetestuję te produkty, natomiast póki co jestem zakochana w produktach Yope. Od nich mam już wszystko – płyn do mycia szyb, do podłogi, płyn uniwersalny, jak również dedykowany łazience. Posiadam też płyn do mycia naczyń a nawet mydło Yope. O tym napiszę więcej w osobnym artykule. Uważam jednak, że tego typu produkty powinny zdecydowanie zastąpić chemiczne, toksycznie żrące a jednak wciąż popularne detergenty, które tylko nas alergizują.

Ekotyki – polecam

Na koniec dodam, że nie spodziewałam się takiego zainteresowania po Ekotykach w Katowicach. Do niektórych stoisk, nie mogłam dojść z aparatem bo były takie tłumy! Stąd nie posiadam fotografii wszystkich produktów, które opisałam. Niemniej, organizator spisał się doskonale, zaczynając od wyboru miejsca, idąc przez dekoracje, na wyborze wystawców kończąc.

To jest duże wydarzenie a przez to raduje się moje serce, że całe rodziny przychodzą po produkty naturalne. Więcej będę pisać o poszczególnych produktach, które zakupiłam, a których jeszcze nie ujęłam w tym artykule, więc czekajcie. Szykuje się sporo cudów. Sama jestem niezwykle podekscytowana tym, co będę wkrótce testować.

To była istna promocja zdrowego życia, wspierającego dobro naszej planety. Ten trend bardzo mi się podoba i cieszę się, że dotarł także na Śląsk. Czekam na kolejne takie wydarzenia i myślę, że to ciekawe urozmaicenie, aby na blogu pojawiały się także relacje z tego typu przedsięwzięć.

Dominika